23

25 marca 2010

- Jeśli Wasza Eminencja przywiązuje wagę do słów, to proszę zastąpić słowo
“morderstwo” słowem “obrona”. Zamiast “decydujemy”, proszę powiedzieć “jesteśmy
uruchomieni”, a zamiast “duchowni” – “instrumenty”… Jesteśmy trzema
instrumentami uruchomionymi do obrony Ojca Świętego i naszej wiary.
Kardynał w zamyśleniu skinął głową. Potem uśmiechnął się i powiedział:
- Tylko że w odróżnieniu od papieża my nie jesteśmy nieomylni. Możemy jedynie
usprawiedliwiać swoje działanie mówiąc sobie, że jeśli jest to grzech, to
popełniamy go wspólnie… i że jest wybaczalny, bo nie wynika z egoizmu.
Drzwi otworzyły się i weszła siostra Maria z kawą. Uprzejmie zapytała, czy
gościom niczego nie brakuje. Zapewnili ją, że są zadowoleni, a wtedy zakonnica
zwróciła się do Menniniego:
- Wasza Eminencjo, mamy dziś zaśpiewać “Ave Maria”. Trochę to odbiega od
tradycji, ale “Ave Maria” to ulubiona modlitwa kardynała Bertolego, a jest
właśnie na sali.
Siostra wyszła zostawiając drzwi otwarte. Versano skrzywił się.
- Myślę, że lepiej będzie, jak tu zostanę. Wy dwaj często macie wspólne sprawy
do omówienia, ale gdyby mnie zobaczono z wami, to już wyglądałoby podejrzanie.
Kardynał i Van Burgh przytaknęli i wyszli zabierając ze sobą kawę.
Wszystkie usługujące siostry zebrały się przed gipsowym posągiem Matki Boskiej.
Zapadła cisza. Skinieniem głowy Mennini przywitał się z kilkoma znajomymi
gośćmi. Siostra Maria dała znak i zakonnice zaczęły śpiewać. Zgodnie z tradycją
L’Eau Vive, przy kawie zawsze coś śpiewano, zwykle jakiś hymn, a gości
zachęcano, by się przyłączyli. Większość tak właśnie zrobiła i w sali zabrzmiało
wiele głosów. Van Burgh śpiewał głębokim barytonem, a po chwili i Mennini
przyłączył swój chrapliwy tenor. Siostry z zachwytem patrzyły na posąg i
śpiewały w idealnej harmonii.
W końcu przebrzmiały ostatnie tony. Nikt nie bił braw, ale wszyscy poczuli się
jakoś podniesieni na duchu i zadowoleni.
Mennini i Van Burgh wrócili do stołu zamykając za sobą drzwi. Z jakiejś bardzo
starej butelki Versano nalewał wiekową brandy. Kiedy usiedli, powiedział:
- Musimy teraz ustalić metody działania.
Mennini zareagował natychmiast.
- Zobowiązujemy się do utrzymania całkowitej tajemnicy. Cel powinniśmy osiągnąć
sami z pomocą tych, których sami wybierzemy. Nikt jednak poza nami i,
oczywiście, posłem nie może znać tego celu. – Teraz zwrócił się do Holendra. -
Ile czasu zabierze księdzu sprawdzenie Ścibora?
- Tylko kilka dni, Wasza Eminencjo.
- Proponuję więc, żebyśmy spotkali się tutaj za dwa tygodnie.
Versano kiwnął głową na znak zgody i przysunął się bliżej. Mówił ściszonym
głosem.
- Proponuję wprowadzić prosty kod na wypadek konieczności rozmowy przez telefon.
Pozostali zbliżyli się, jakby przyciągnięci konspiracyjnym nastrojem, a Versano
znów zabrał głos.
- Posła nazwiemy po prostu posłem – to niewinne słowo. Kobieta towarzysząca mu
to la cantante, śpiewaczka. – Wyciągnął rękę w stronę dużej sali, chcąc
prawdopodobnie pokazać, że śpiewające siostry nasunęły mu ten pomysł. – A
Andropow, czyli cel, będzie określany jako mężczyzna.
- A my? – zapytał Van Burgh. – Jak nazwiemy siebie?
Przez chwilę myśleli w ciszy, po czym Mennini zaproponował:
- Nostra Trinita, Nasza Trójca.
Spodobała im się ta nazwa, więc Versano wzniósł toast:
- Za Naszą Trójcę.
Wszyscy mu zawtórowali. Potem Bekonowy Ksiądz wzniósł kolejny toast, a jego
wspólnicy powtórzyli za nim:
- Za papieskiego posła!
Następnie Mennini, jakby chcąc przypomnieć współkonspiratorom o znaczeniu tego,
co zamierzają, z całą powagą wzniósł własny toast:
- Za Ojca.

22

25 marca 2010

- A gdzie jest teraz? – zainteresował się Versano.
- Ostatnio miałem o nim wiadomości cztery dni temu. Był wtedy w klasztorze w
Esztergom. Teraz powinien być już w Budapeszcie pod opieką tego samego zakonu.
Za tydzień będzie w Wiedniu.
Po tych wieściach zapadła w pokoju śmiertelna cisza. Zaczęli od spekulacji i
teorii, a teraz nagle stanęli twarzą w twarz z faktem – może już mają właściwego
człowieka. Pierwszy przerwał ciszę Mennini.
- A co z pozostałymi problemami? Jak przerzucić go na Kreml? Jak ma wykonać
swoje zadanie? I jak go stamtąd wydostać?
- Wasza Eminencja musi to na razie zostawić mnie – powiedział stanowczo
Holender. – Być może będziemy potrzebowali pomocy waszego zakonu, ale na to
przyjdzie czas później. Przede wszystkim, jeśli ten Ścibor okaże się odpowiednim
człowiekiem, musi zostać przeszkolony. Moi ludzie oczywiście nie nadają się do
szkolenia zamachowca… – Dopił wino, spojrzał na obydwu wspólników i spokojnie
kontynuował: – Ale mamy kontakt z organizacjami, które się tym zajmują. Nie
możemy wykorzystać żadnego z istniejących kanałów na przerzut do Moskwy – przy
tego rodzaju misji byłoby to zbyt ryzykowne. Jeśli go złapią, zacznie mówić.
Zmuszą go do tego narkotykami albo torturami, albo jednym i drugim. Będziemy
musieli zorganizować zupełnie nowy i jednorazowy kanał. – Przez chwilę patrzył w
zamyśleniu na pusty kieliszek. – No i oczywiście nie może jechać sam. Musi mieć
osobę towarzyszącą – “żonę”.
- Żonę! – Versano był kompletnie zaskoczony. – Na taką akcję zabierać żonę?
Van Burgh uśmiechnął się i potwierdził skinieniem głowy.
- Właśnie tak, Mario. Zwykle, kiedy podróżuję po Europie Wschodniej, towarzyszy
mi “żona”. Czasami jest to odpowiednia wiekiem zakonnica z Delft – kobieta
odważna i twarda. Innym razem zabieram ze sobą członkinię świeckiego
zgromadzenia z Norymbergi. W sumie mam cztery “żony”, a wszystkie są naprawdę
święte. One bardzo wiele ryzykują dla wiary. Bo widzicie, mężczyzna podróżujący
razem z kobietą nie wzbudza podejrzeń. Zamachowiec zwykle nie bierze ze sobą
żony.
- Ale skąd weźmiesz taką kobietę? – zaciekawił się Mennini.
- No cóż, nie mogę pożyczyć mu jednej z moich żon – uśmiechnął się Van Burgh. -
Każda z nich mogłaby być jego matką, a nikt nie podróżuje z matką, jeśli tylko
nie musi. Ale nie mamy o co się martwić – zapewnił ich. – Wiem, gdzie szukać
odpowiedniej kobiety, i wiem, jakie cechy powinna sobą reprezentować. Może nawet
Wasza Eminencja będzie mógł mi w tym pomóc.
- A jaki będzie jej motyw? Czy także nienawiść? – spytał Mennini.
- Wprost przeciwnie. – Holender pokręcił głową. – Ona będzie kierować się
miłością – umiłowaniem Ojca Świętego… i posłuszeństwem jego woli. – W oczach
obydwu mężczyzn zobaczył niepokój. – Nie martwcie się. Jej zadanie sprowadzi się
wyłącznie do odbycia ze Ściborem całej drogi aż do Moskwy. Prawdziwe
niebezpieczeństwo pojawi się w chwili, gdy “poseł” dostanie się na Kreml. Ale
zanim to nastąpi, ona będzie już bezpieczna.
Na chwilę wszyscy się zamyślili. W końcu Mennini wyraził obawy, które dręczyły
każdego z nich. Mówił głosem skierowanym jakby do własnego sumienia:
- Nie da się uniknąć zaangażowania w to innych osób, zapewne wielu. – Podniósł
głowę i spojrzał na pozostałych. – Wszyscy trzej jesteśmy duchownymi… sługami
Boga… Szybko i łatwo podejmujemy decyzję o morderstwie.
Arcybiskup się wyprostował. Na jego twarzy malowała się szczera chęć
przekonywania, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Bekonowy Ksiądz wyjaśnił
krótko:

21

25 marca 2010

- Na pewno jest gdzieś taki człowiek i my go znajdziemy. Mamy przecież szerokie kontakty na całym świecie. W końcu Moskwa znalazła Agcę… są jeszcze inni jemu podobni.
Mennini, choć popierał projekt, zdawał się teraz rzucać kłody pod nogi.
- Dobrze, ale jaki miałby mieć motyw? Agca był psychicznie chory, a w dodatku
nienawidził papieża i Kościoła. Czy motorem działania naszego człowieka ma być
wiara… czy obłąkanie?
Znowu wtrącił się Van Burgh, jak gdyby czytał w myślach Versana.
- Wcale nie będzie trudno znaleźć w Europie Wschodniej odpowiedniego
człowieka… ale na pewno jego motywem nie powinna być wiara… – Versano chciał
zabrać głos, ale Holender powstrzymał go ruchem ręki. – Chwileczkę… daj mi
pomyśleć. – Przez dwie minuty dumał z na wpół przymkniętymi oczami, po czym
spokojnie skinął głową. – Właściwie to już słyszałem o takim człowieku. I
wygląda na to, że on ma wystarczający powód…
- Jaki? – spytał Mennini.
- Nienawiść, zwykła, prosta nienawiść. On nienawidzi Rosjan. Czuje tak wielki
wstręt do KGB… a zwłaszcza do Andropowa, że aż trudno go opisać.
Zaciekawiony Versano zapytał:
- Dlaczego?
- Jeszcze nie wiem. – Holender wzruszył ramionami. – Mniej więcej miesiąc temu
otrzymałem wiadomość, że jakiś mężczyzna, który zdradził SB, poprosił nas o
pomoc w ucieczce na Zachód. – Gestem przeprosił pozostałych i wyjaśnił. – SB to
skrót od Służby Bezpieczeństwa, polskiej policji politycznej, której działalność
skierowana jest przeciwko Kościołowi. Mirosław Ścibor, bo tak nazywa się ten
człowiek, służył w SB w randze majora. Biorąc pod uwagę jego wiek, trzydzieści
parę lat, jest bardzo młody jak na majora, no i wszyscy go znali. Swej pozycji
nie zawdzięczał ani koneksjom rodzinnym, ani partyjnym, lecz wyłącznie własnej
inteligencji, oddaniu sprawie i bezwzględności. – Uśmiechnął się ponuro. – Sam
mogę o tym zaświadczyć. Cztery lata temu, gdy był jeszcze kapitanem, niemal mnie
złapał, Zastawił bardzo zmyślną pułapkę w Poznaniu i nie wpadłem w nią tylko
dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. – Podniósł wzrok. – Albo może
powinienem powiedzieć – dzięki Bożej pomocy.
- Ale co jest powodem jego nienawiści? – dopytywał się kardynał.
Van Burgh rozłożył ręce.
- Jeszcze nie wiem, Eminencjo. Słyszałem tylko, że na początku zeszłego miesiąca
Ścibor zastrzelił w krakowskiej siedzibie SB swego bezpośredniego zwierzchnika,
pułkownika Konopkę, i jakiegoś generała. To cud, że udało mu się uciec z
budynku. Potem skontaktował się z księdzem, którego najprawdopodobniej miał pod
obserwacją, i poprosił o pomoc w opuszczeniu Polski. Oczywiście, ksiądz nie ufał
mu – nazwiskoŚcibora zawsze wzbudzało postrach – ale na szczęście wykazał się
inteligencją i intuicją. Przez kilka dni trzymał go w ukryciu. W tym czasie
upewnił się, że Ścibor rzeczywiście zabił tamtych ludzi, i przesłuchał go
dokładnie. Ścibor przekazał mu mnóstwo informacji na temat antykościelnej
polityki i zamierzeń władz. Wiele z nich udało nam się już potwierdzić. Ścibor
chce też spotkać się ze mną i ujawnić więcej sekretów. Na razie odmówił podania
przyczyny swej zdrady i powodu nienawiści. Ten ksiądz stwierdził, że nigdy
jeszcze nie spotkał człowieka tak bezgranicznie ogarniętego nienawiścią… i że
u Ścibora skierowana jest ona w szczególności przeciwko Andropowowi. Poleciłem,
żeby przemycono go jednym z naszych kanałów.

14

22 marca 2010

Versano tylko na to czekał. Wiedział, że Mennini zawsze ma na wszystko właściwy
argument, więc nie zamierzał przeciwstawiać mu swoich własnych. Tylko głupiec
porwałby się na coś takiego. Pamiętał jeszcze, co Mennini powiedział temu
zdrajcy Hansowi Kungowi: “Praktykujecie swoją religię w granicach wyznaczonych
przez umysł, ale wasz umysł nie uznaje istnienia serca”. Dlatego Versano
postanowił mówić w sposób jak najprostszy, opierając się na solidnej, rzeczowej
logice.
- Jak myślisz, Angelo, co zrobiłby któryś z twoich misjonarzy w Afryce, gdyby
budząc się w swojej lepiance, zobaczył pełznącą jadowitą żmiję?
Kąciki ust kardynała lekko drgnęły, ale odpowiedź była natychmiastowa.
- Oczywiście chwyciłby kij i zabiłby żmiję… no ale to tylko gad. A my mówimy o
człowieku.
Versano miał już w zanadrzu następny argument, lecz Holender wyjął mu go z ust.
Uderzając raz po raz palcem w stół, jakby dla podkreślenia każdego słowa, Van
Burgh zwrócił się do Menniniego.
- Uznając istnienie diabła, jego sztuczek i osiągnięć, przyznajemy, że człowiek
może stać się zwierzęciem. Istnieje wiele precedensów w głoszonych przez Kościół
naukach i w samej jego działalności.
Versano wiedział już, że w Bekonowym Księdzu ma sojusznika. Kącikami oczu
obserwował Menniniego i czekał na jego reakcję.
Kardynał przesunął ręką po czole, wzruszył ramionami i zdecydował:
- Nie mówmy już o grzechu, a raczej o tym, jak zorganizować coś takiego.
Versano odetchnął – teraz wszyscy trzej byli wspólnikami. Szybko wskazał palcem
Van Burgha.
- To ty, Pieter, musisz się nad tym zastanowić. Masz dobre zaplecze i
przerzuciłeś już tysiące ludzi między blokiem wschodnim a Zachodem. Nie
potrafiłbyś przemycić jednego człowieka do Moskwy, a nawet na Kreml?
- Wcale nie muszę się nad tym zastanawiać. – Holender przechylił się do tyłu i
wypiął swój wielki brzuch. Delikatne krzesło zaskrzypiało złowróżbnie. – W tej
dziedzinie dorównujemy KGB, a prawdopodobnie nawet ich przewyższamy. Owszem,
mogę przewieźć kogoś przez Europę do Moskwy… a właściwie na Kreml. Ale trzeba
rozwiązać trzy problemy. Pierwszy – jak zbliżyć tego kogoś do żmii. Drugi – jaki
dać mu kij. Trzeci – jak go stamtąd wydostać, gdy już zabije gada.
Kiedy Versano zastanawiał się, co powiedzieć, odezwał się Mennini:
- Jest jeszcze jedna trudność – mianowicie, gdzie znaleźć tego kogoś? Nie
jesteśmy muzułmanami i nie możemy zapewnić owego człowieka, że ta misja będzie
dlań przepustką do raju. Nie możemy też odpuścić mu grzechu samobójstwa.
Versano był bardzo pewny siebie.

13

22 marca 2010

Jak nigdy Versano był zdenerwowany. Zakonnica wyszła, a on milczał jeszcze przez
kilka chwil. Słychać było tylko brzęk srebra w zetknięciu z chińską porcelaną. W
końcu powiedział bardzo spokojnie:
- Proponuję wysłać do Andropowa tajnego papieskiego posła.
Pozostali dwaj popatrzyli uważnie na Versana. Holender miał na brodzie odrobinę
lodów.
- A cóż miałby on powiedzieć Andropowowi? – spytał Mennini. – Jaką wiadomość
miałby mu przekazać?
Versano, niczym aktor delektujący się swą kwestią, znów milczał dłuższą chwilę.
Przenosił spojrzenie z jednego na drugiego, wpatrywał się w ich zaciekawione
oczy, po czym stanowczo powiedział:
- Nic nie powie. Zabije Andropowa.
Spodziewał się zdziwienia, zaskoczenia, oburzenia, śmiechu, brzęku łyżeczki
spadającej na talerz, drwiny lub niedowierzania. Ale nic takiego się nie stało.
Zapadła całkowita cisza i nikt nawet nie drgnął. Można by wziąć obydwu mężczyzn
za postacie wkomponowane w obicia na ścianach.
Pierwszą oznakę życia przejawił Mennini – skierował wzrok na Holendra, który
wpatrywał się w talerz, jakby nigdy przedtem nie widział lodów. Powoli poruszył
ręką, nabrał trochę deseru na łyżeczkę i podniósł do ust. Potem przełknął i ze
smutkiem pokręcił głową.
- Papież… Papież nigdy nie zgodzi się na coś takiego… nigdy.
Mennini skłonił głowę na znak zgody. W duchu Versano nie posiadał się z radości.
Sam sobie pogratulował – świetnie dobrał wspólników. Niczym wilk w czasie
srogiej zimy, wybrał najsilniejszych, by szli razem z nim. Wyjął papierosa,
zapalił, wypuścił kłąb dymu wprost na żyrandol i powiedział:
- Oczywiście, ale nigdy się o tym nie dowie. Nigdy nie może się dowiedzieć.
Znów zapadła chwila ciszy, a Versano wciąż był dumny ze swej intuicji. Wreszcie
odezwał się Holender:
- W jaki sposób wyślemy papieskiego posła bez wiedzy i zgody papieża?
Versano łagodnie go złajał.
- Pieter, kto jak kto, ale że ty zadajesz takie pytanie?
Van Burgh spojrzał na niego i skinął głową. Potem uśmiechnął się ze smutkiem, a
Amerykanin odpowiedział tym samym.
- To byłby bardzo ciężki grzech – powiedział Mennini, ale zabrzmiało to jak
zwykłe stwierdzenie, jak: “To wielka szkoda”.

12

22 marca 2010

Na podstawie tego, co wiedział o Andropowie, a wiedział sporo, Van Burgh
osądził, że zamiar przeprowadzenia kolejnego zamachu jest bardzo prawdopodobny.
Potem podsumował swój wywód i stwierdził, że znając wszystkie fakty, nikt nie
dałby papieżowi nawet dziesięciu procent szansy na przeżycie. To zupełnie co
innego niż dokonanie zamachu, na przykład, na Reagana – wtedy cały kraj mógłby
powstać zbrojnie, ale w tym wypadku, jak na ironię, należy zacytować Stalina: “A
jak wielką armię ma papież?”
Versano spojrzał na kardynała.
- Angelo, wszyscy trzej jesteśmy pragmatykami. Znamy swoje pozycje i wpływy,
możemy więc tutaj odrzucić fałszywą skromność i nie hamować się w wyrażaniu
opinii. Ty sam stoisz na czele najbardziej pragmatycznej organizacji wewnątrz
Kościoła. Wszyscy wiemy, że papież z zadowoleniem przyjął wiadomość o wybraniu
ciebie na generała zakonu. I nie popełnimy niedyskrecji mówiąc, że polityka
twego poprzednika wszystkim dała się we znaki. Sam dobrze wiem, że cała kuria
odetchnęła z ulgą. A dzisiaj zaprosiłem cię ze względu na twoją mądrość i w
nadziei na pomoc w realizacji mojej propozycji… Ale może najpierw powiedz, co
sądzisz o przewidywaniach księdza Van Burgha?
Kardynał Mennini pochodził z chłopskiej rodziny z Toskanii i uważał, że jedzenia
nie należy marnować, więc spokojnie wytarł talerz kawałkiem chleba i żuł w
zamyśleniu. Po chwili skinął głową.
- Zgadzam się z księdzem w obydwu punktach. Andropow na pewno ponowi próbę i tym
razem odniesie sukces, bo ma do swej dyspozycji wszelkie środki, a papież wciąż
kontynuuje pracę duszpasterską za granicą. Wszystko się zgadza. – Otarł usta
serwetką i spojrzał na Versana. – Tak się składa, że wiem od informatorów z
Korei Południowej, że Kim Ir Sen z Korei Północnej cieszyłby się, gdyby papież
zginął w czasie pielgrzymki na Wschód.
Versano pochwycił spojrzenie Van Burgha. Obydwaj wiedzieli, że jezuici świetnie
orientują się w sytuacji na Wschodzie.
- Czy Eminencja powiedział o tym papieżowi? Odradził mu wyjazd? – zapytał
Holender.
Mennini wzruszył ramionami.
- Naturalnie, ale papież jest uparty. Powiedział, że rybak musi czasem zmierzyć
się ze sztormem.
Spojrzał na Versana i zapytał:
- No, a teraz, Mario, powiedz, jaki masz pomysł.
Ale właśnie przyniesiono deser – lody tartuffo. Nawet nie zwrócili uwagi na
urodę usługującej zakonnicy.

11

22 marca 2010

Van Burgh dostrzegł zaciekawienie w jego oczach – wiedział, co odpowie. W
końcu Mennini skinął głową.
- Zgoda, Mario. Oczywiście w granicach określonych przez wiarę.
- Naturalnie. Dziękuję ci, Angelo.
Teraz spojrzał pytająco na Holendra. Van Burgh nie wahał się ani chwili. Nie
pozwoliło mu na to doświadczenie wielu lat działania w konspiracji.
- Oczywiście, idę za przykładem kardynała.
Versano pochylił się do przodu i jeszcze bardziej zniżył głos.
- Świętemu życiu naszego umiłowanego papieża Jana Pawła zagraża
niebezpieczeństwo.
Potem opowiedział wstrząśniętym i zasmuconym słuchaczom o wszystkim, czego
dowiedział się tego dnia.
Jedząc drugie danie, na które podano abbacchio alla cacciatora, omawiali
sytuację ogólną. Tak Versano, jak i Mennini uznali teraz przewodnią rolę
Bekonowego Księdza. Wprawdzie zajmował on niższą niż oni pozycję w hierarchii
kościelnej, ale wiedzą i wyczuciem natury Rosjan znacznie ich przewyższał. Jego
zdaniem, Rosjanom odpowiadał fakt, że to właśnie im przypisywano organizację
zamachu dokonanego przez Ali Agcę. Uważał, że zamach był zawoalowanym
ostrzeżeniem mającym dać wszystkim do zrozumienia, że ani obecny, ani
jakikolwiek inny papież nie powinien wtrącać się w ich sprawy. Oczywiście
planowali, że zamach się powiedzie. Dobrze wszystko przemyśleli i wiedzieli, że
jest mało prawdopodobne, aby w ciągu następnych kilkudziesięciu lat jakiś inny
wschodnioeuropejski dostojnik kościelny został wybrany papieżem. Ale nawet gdyby
zamach się nie powiódł, a tak właśnie się stało, to ostrzeżenie i tak byłoby
zrozumiałe.
Początkowo wydawało się, że Rosjanie osiągnęli to, co chcieli. Papież rzadziej
dawał publicznie wyraz swej niechęci do komunizmu. Watykan w żaden sposób nie
zareagował na protest biskupów amerykańskich przeciwko polityce nuklearnej
Reagana. Na wieść o rozwiązaniu Solidarności, Jan Paweł wprawdzie wyraził żal,
ale nie podjął żadnych działań. Jednakże, wyjaśnił Van Burgh, nie oznacza to
zmiany w polityce papieskiej, a jedynie przesunięcie nacisku na inne jej
elementy; powstał w ten sposób jakby nowy pragmatyzm. Papież poświęcił wiele
uwagi nowemu określeniu roli Kościoła – zamierzał ukrócić wewnętrzny liberalizm,
bo, jego zdaniem, destabilizował on tę instytucję w bardzo subtelny, ale jednak
niebezpieczny sposób. I ostatnio Rosjanie już zaczęli dostrzegać,że antykomunizm
papieża nie tylko nie stracił na swej sile, lecz zagraża im tym silniej, im
bardziej papież przekształca Kościół na własną modłę.

10

22 marca 2010

Versano wziął już do ręki widelec, ale powstrzymało go dyskretne kaszlnięcie Van
Burgha, który wyczekująco patrzył na kardynała. Zrazu Mennini nie zorientował
się, o co chodzi, ale po chwili pochylił głowę i szybko wymamrotał: “Benedictus
benedicat per Jesum Christum Dominum nostrum. Amen”.
Teraz wszyscy się wyprostowali. Bez śladu skruchy, Versano uśmiechnął się i wbił
widelec w makaron. Jadł szybko i niecierpliwie, jakby jedzenie miało wyłącznie
wartość energetyczną. To samo zdawał się myśleć Mennini.
Van Burgh spożywał danie powoli, delektując się delikatnym smakiem potrawy.
Wiele razy musiała mu wystarczyć kromka chleba, a jeśli dopisało szczęście, to
mógł na niej położyć kawałek sera. A bywało też, że w ogóle nie miał co do ust
włożyć.
Versano wyprostował się na krześle i powiedział:
- Poprosiłem, żeby robiono przerwy między kolejnymi daniami. – Wyjął papierosa.
- Mogę zapalić? Lubię jadać tutaj, chociaż nikt nas tu nie widzi.
Van Burgh uśmiechnął się lekko, słysząc ten zabarwiony dezaprobatą komentarz
młodszego kolegi, ale wiedział, że nie zebrali się tu na towarzyską pogawędkę.
- Właśnie zastanawiam się, dlaczego jesteśmy tak odseparowani od reszty gości –
pomyślał na głos.
- Och, Pieter, idąc za twoim przykładem korzystam z przebrań i forteli –
wyjaśnił mu Amerykanin. – To mnie podnieca.
Van Burgh przełknął kęs fettuccine, odchrząknął i zapytał, czy podniecałoby go
to również w sytuacji zagrożenia aresztowaniem, torturami i śmiercią.
Mennini bawił się dużym, złotym krzyżem, zdobiącym jego piersi, ale zaczął się
już niecierpliwić.
- Zarówno towarzystwo, jak i otoczenie są tu bardzo miłe, Mario, ale chyba
powód, dla którego się tu zebraliśmy, nie należy do miłych. Może w końcu
wyjaśnisz nam, o co chodzi?
Versano skinął głową, a na jego twarzy odmalowała się powaga. Ostrożnie położył
papierosa na brzegu popielniczki. Następnie spojrzał na Menniniego, a potem na
Van Burgha.
- Długo się zastanawiałem, z kim mam tę sprawę omówić. – Zrobił krótką przerwę i
zniżył głos. – Jestem pewien, że w całym Kościele nie ma ludzi lepiej od was
nadających się do rozważenia i rozwiązania tego problemu życia lub śmierci…
Ale zanim przejdziemy do szczegółów, muszę uzyskać od was zapewnienie, że
zachowacie całkowitą tajemnicę… absolutną.
Van Burgh skończył jeść. Odsunął talerz i wypił łyk wina. Versano obserwował
Menniniego. Kardynał o pociągłej twarzy i siwych włosach w zamyśleniu przygryzał
wargi.

20

18 marca 2010

Mimo iż Versano był najmłodszym wiekiem w tym towarzystwie, bez żadnego trudu
objął funkcję przewodniczącego spotkania.
Zrobił krótką pauzę, by spotęgować efekt swych dalszych słów, po czym zaczął
mówić nieco smutnym głosem:
- To, o czym muszę wam dzisiaj powiedzieć, ma poważne konsekwencje dla naszego
umiłowanego Ojca Świętego i dla całego Kościoła.
Van Burgh zakaszlał i niepewnie rozejrzał się po eleganckim pokoju. Versano
uśmiechnął się i uspokoił go ruchem ręki.
- Nie martw się, Pieter. Zarówno ten pokój, jak i cała restauracja zostały
dzisiaj “oczyszczone”. Nie ma tu ani jednej pluskwy, i mogę cię również
zapewnić, że cały Watykan jest bezpieczny.
Była to aluzja do wypadku z roku 1977, kiedy szef ochrony watykańskiej, Camilio
Ciban, namówił sekretarza stanu, kardynała Villot, do przeszukania pomieszczeń
sekretariatu w celu wykrycia ewentualnych urządzeń podsłuchowych. Znaleziono
jedenaście wymyślnych pluskiew, zarówno amerykańskich, jak i rosyjskich. To był
ogromny szok dla tej okrytej wielką tajemnicą instytucji.
Kardynał Mennini przyglądał się siedzącemu naprzeciw holenderskiemu księdzu.
Patrząc na jego pełne, rumiane policzki i szerokie bary, można było pomyśleć, że
to średniowieczny mnich Tuck, który właśnie wyszedł z lasu Sherwood. Swoim
zwyczajem Van Burgh pocierał jedną dłoń opuszkami palców drugiej i rozglądał się
z wyrazem zdziwienia na twarzy – zupełnie jak dziecko, które nagle znalazło się
samo w sklepie ze słodyczami. Ale w wieku sześćdziesięciu dwóch lat Van Burgh
nie był już dzieckiem i Mennini dobrze wiedział, że za tym prostym sposobem
bycia kryje się bystry umysł i szeroki wachlarz różnych talentów.
Ksiądz Pieter Van Burgh kierował Watykańskim Funduszem Zapomogowym na Rzecz
Kościoła za Żelazną Kurtyną. Od wczesnych lat sześćdziesiątych odbywał liczne
tajne podróże do Europy Wschodniej – zawsze w przebraniu. Watykan nie pozwalał,
aby wokół jego osoby powstał jakiś rozgłos. Wszyscy notable w Europie Wschodniej
nienawidzili Van Burgha, ale choć wiedzieli, czym się trudni, nigdy im się nie
udało go złapać. Był swego rodzaju wędrownikiem nazywanym Bekonowym Księdzem, bo
w czasie licznych wypadów za żelazną kurtynę zawsze rozdawał połcie bekonu
najbardziej opuszczonym i osamotnionym owieczkom ze swego tajnego stada.
Pozostawał również w bliskiej przyjaźni z papieżem, jeszcze z czasów, kiedy ten
był arcybiskupem w Krakowie.
Drzwi otworzyły się cicho i weszła śliczna czarna dziewczyna pchając przed sobą
wózek na kółkach. Z uznaniem w oczach patrzyli, jak skromnie podawała fettuccine
con cacio e pepe. Następnie nalała do kieliszków wino z Falerno i w milczeniu
opuściła pokój. W dużej sali serwowano kuchnię francuską, w miarę smaczną i
tanią. W tym pokoju podawano potrawy włoskie, wykwintne i niesamowicie drogie.
Na kolację tutaj ksiądz parafialny musiałby przeznaczyć cały swój miesięczny
budżet.

19

18 marca 2010

- Czy ksiądz ma rezerwację?
- Ktoś czeka na mnie, siostro Mario. Jestem ksiądz Van Burgh.
- A tak. – W jej głosie zabrzmiał teraz wyraźny szacunek. – Proszę, pokażę
księdzu drogę.
Szedł za nią przez ogromną salę. Chociaż restauracja była otwarta dla
wszystkich, świeccy klienci nieczęsto tu zaglądali. Niemal w stu procentach
goście należeli do duchowieństwa i ludzi blisko z nim związanych. Van Burgh
zauważył, że sala była prawie zapełniona.
Rozpoznał niektórych gości. Biskup z Nigerii siedział w towarzystwie wydawcy
“L’Osservatore Romano”, a jego hebanowa twarz błyszczała w dusznej atmosferze
pokoju. Biskup z Kenii pogrążony był w rozmowie z urzędnikiem Radia
Watykańskiego. W rogu stał duży gipsowy posąg Matki Boskiej.
Siostra Maria odsunęła czerwoną welwetową kotarę, otworzyła lakierowane drzwi i
wprowadziła go do środka. Natychmiast rzucił mu się w oczy kontrast między tym
pomieszczeniem a dużą salą.
Ściany tego pokoju pokryte były kosztownymi obiciami, a gruby dywan miał kolor
rubinowej czerwieni. Na stole leżał kremowy atłasowy obrus. Światło świec
połyskiwało na srebrnych sztućcach, kryształowych kieliszkach i twarzach dwóch
siedzących mężczyzn. Versano nosił na sobie zwykłą sutannę księdza parafialnego.
Drugi gość ubrany był we wspaniałe purpurowe szaty kardynalskie. Van Burgh
wiedział, że tej jakości strój pochodzić może jedynie od Gamarellich, którzy od
dwustu lat byli papieskimi krawcami. Rozpoznał tę ściągniętą ascetyczną twarz –
należała do nowo wybranego kardynała Angela Menniniego. Kardynał uważany był za
jednego z najbystrzejszych i najinteligentniejszych ludzi w Rzymie. Dzięki
przynależności do Towarzystwa Jezusowego, zakonu, który miał wielkie wpływy i
misjonarzy na całym świecie, zaliczał się do grona najpotężniejszych i najlepiej
poinformowanych ludzi. Van Burgh zetknął się z nim tylko raz, dawno temu, ale
wiele o nim słyszał.
Obydwaj mężczyźni wstali. Van Burgh z szacunkiem pocałował podsunięty mu
kardynalski pierścień i serdecznie uścisnął dłoń Versana. Znał o nim wiele
plotek, w niektóre wierzył, ale czuł instynktowną sympatię do tego postawnego
Amerykanina.
Versano podsunął mu krzesło i wszyscy usiedli. W zasięgu prawej ręki arcybiskupa
stał barek na kółkach.
- Masz ochotę na aperitif? – zapytał.
Van Burgh poprosił o whisky. Potem Versano uzupełnił szklaneczkę Menniniego
wytrawnym wermutem, a do swojej dolał negroni. Plusk wrzucanych kostek lodu
zdawał się podkreślać ciążąca ciszę. Wszyscy trzej wznieśli milczący toast, a
potem Versano odezwał się prawie oficjalnie:
- Pozwoliłem sobie już wcześniej złożyć zamówienie. Myślę, że nie będziecie
rozczarowani. A poza tym, będą nam rzadziej przerywać.